Sałata z dżemowym dressingiem:) i coś niecoś o bieganiu

Wakacje są już wspomnieniem (nawet jeśli ktoś zaliczył swoje w październiku). Szarość nas ogarnęła. Nic tylko usiąść w domu i złapać jesienną deprechę…

Otóż nie moi drodzy i moje drogie. Wyzywam jesienną deprechę na pojedynek! Primo zaczynam biegać (właściwie już zaczęłam i trzymajcie kciuki bo na razie trwam w swym postanowieniu). Secundo jem zdrowo i słonecznie (też od niedawna).

Ad 1. Do tego wyzwania natchnęła mnie między innymi książka Murakami’ego „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”. Ukradłam ją z Olinkowej półki i baaardzo mnie zainspirowała. W książce oprócz biegania i wspominania różnych biegów, nic się absolutnie nie dzieje, niemniej jestem pełna podziwu, jak bieganie pomogło autorowi poukładać różne sprawy w sobie i stać się lepszym w tym co robi, czyli pisaniu. Zresztą, jest tam taki fajny fragment, który mówi o tym, że autor nie biega po to żeby dłużej żyć, ale po to żeby to życie, którym żyje było lepsze.  Ja, póki co, za każdym razem jak idę pobiegać, myślę sobie: dlaczego ja to sobie robię;)? – przecież nie chce mi się. Ale jak już swoje odbiegam, to mam tą swoją całkiem słodką satysfakcję:) Podoba mi się to, że Murakami pisze również o takich małych i dużych dylematach. Pomimo tego, że przebiegł już sporo  półmaratonów, maratonów, a nawet ultramaraton(!) to wciąż ze sobą w jakimś sensie walczy. Więc to chyba po prostu normalne uczucie – joy and pain. Czuję się natchnięta:).  Teraz zobaczymy, jak długo ta inspiracja będzie trwała:). Chociaż czy długo, czy krótko, to książkę i tak serdecznie polecam:)).

Ad. 2 – zdrowo jem albo przynajmniej staram się, bo hmmm, jakoś jestem tak odwrotnie chyba skonstruowana niż normalni ludzie i na wakacjach tyje, a dopiero zimą chudnę. Więc wszystkie te zjedzone na wakacjach rarytasy (jak świnki morskie, albo ciasta pomarańczowe :D)  i wypite drinki, o których już niedługo mam nadzieję Wam wreszcie opowiedzieć, i wszystkie te słodkie wypieki blogowe odkładają się tu i ówdzie…i czas z nimi  zawalczyć!

Muszę jednak przyznać, że liczenie kalorii nie jest moją ulubioną rozrywką, ale uczę się i staram odchudzać moje menu.   Pewnie w tym sezonie dostaniecie od nas jeszcze parę mniej kalorycznych propozycji, pomimo nadchodzących świąt…- i jak to wszystko pogodzić?. W każdym razie te wszystkie przemyślenia zdrowotno-książkowe pojawiły się gdy robiłam tą sałatę. albo to sałata jest wynikiem tych przemyśleń? nevermind. Tyle tytułem, dłuższego niż zawsze, wstępu:).

Sałatka za sprawą dżemu pomarańczowego dostaje mały dodatkowy ładunek kalorii, ale wciąż nie jest to przecież chessburger :), a gwarantuje że będziecie się po niej czuć lekko i pozytywnie. Bo największym plusem tej sałatki jest moc poprawiania humoru:) Jak tu się nie uśmiechnąć do pomarańczy i dżemowego dressingu?

Składniki na 1 porcję:

  • 1 pomarańcza
  • 1 kiwi
  • garść mieszanki sałat
  • pół camemberta (można wziąć wersję light;))
  • 1-2 łyżki octu balsamicznego
  • 1 łyżka dżemu pomarańczowego
  • przyprawa chilli

Umytą sałatę przekładamy na talerz. Dodajemy kiwi pokrojone w talarki, pół pomarańczy podzielonej na cząstki i kawałki camemberta.  Z drugiej połowy pomarańczy wyciskamy sok i zagotowujemy go w rondelku. Dodajemy ocet balsamiczny i dżem pomarańczowy, gotujemy na małym ogniu przez 10 min, żeby sos się zredukował, na końcu zostanie lepka płynna maź:). Sos po ostygnięciu na pewno trochę zgęstnieje. Można na końcu, wg uznania, przyprawić go odrobiną zmielonego chilli.  Polewamy i wcinamy:).

Gdybyście nie mieli dżemu pomarańczowego, możecie ewentualnie zastąpić go miodem, ale polecam Wam tą wersję. Słońce w ustach:)


 

Nie znaleźliśmy podobnych postów

Przeczytaj poprzedni wpis:
Cebularze

Nie wiem dokładnie jaki jest rodowód tego dania, ale te bułeczki z cebulą przypominają mi w smaku pizzę, którą w...

Zamknij